Po wzruszających zaślubinach i przyjęciu weselnym, które spełniło moje odkryte na blogu marzenia m.in.:
1) TEN MĘŻCZYZNA NA MĘŻA,
w końcu uwiódł mnie skutecznie zbiorem zadań do matmy, chociaż na nią
nie chodziłam i piórnikiem w pokemony za podlotka,
2) Niezaliczenie gleby podczas pierwszego tańca, nie w
pierwszej minucie,
3) Suknia od projektanta (rodzice - kocham Was!!!!),
4) Jedzenie, mnóstwo jedzenia, wszędzie jedzenie,
5) Goście zadowoleni bądź udający zadowolenie ;).
5) Goście zadowoleni bądź udający zadowolenie ;).
Przyszedł czas na małżeński obowiązek zagraniczny - zwany powszechnie podróżą poślubną. Nie ma
biedy (dzięki Wam goście weselni! Wiedziałam, że
kwiatami prądu i wycieczki nie opłacę!)), lot do kolebki romantyczności
klepnęliśmy – podekscytowani (ja) wizją spędzenia miłośnie tygodnia w Rzymie,
wybraliśmy termin. Najgorszy ever. My i tysiące pielgrzymów z całego świata,
udaliśmy się do Włoch, każdy w innym celu. Ja pojeść pizzy, przytulać się ile
wlezie i opalić pośladki, a reszta- wiadomo. Nie popełnijcie tego błędu co ja i
znajcie się na kalendarzu. A jak chcecie, żeby było romantycznie to idźcie na
randkę do Maka. Rzym - owszem, przepiękny, potykałam się o zabytki. Obywatelom w
skarpetach wystających z sandałów o nośnych imionach Grażyna/Zbyszek i o dyskretnej woni cebuli(4 euro za kawę?! Wypiję
z termosu!) też się podobał. Ponawiam, wybierzcie inny termin. Oh wait,
przecież bonusu w postaci takiego problemu nie będzie na świecie już nigdy
więcej.
Ponieważ biuro podróży ITAKA przygotowało dla nas mnóstwo atrakcji
łamiących morale w postaci niejadalnych posiłów o konsystencji rzygowinek,
obrazu murzynków zbierających bawełnę nad małżeńskim łożem i braku kompetencji przewodnika,
który równie dobrze mógłby oprowadzać nas po Sosnowcu – większość czasu
staraliśmy się spędzać na własną rękę, po prostu ciesząc się sobą. I udało się,
psioczenie na wspólnego wroga (ITAKA) dało efekt w postaci- zera spinek,
chodzenia własnymi ścieżkami i zgapiania od miejscowych gdzie jedzą/co piją/i
dlaczego to jest takie dobre.
W naszej miejscowości czas się zatrzymał na
latach 90’, żałuję, że wyrzuciłam świecące adidasy i karteczki z segregatora, mogłabym
wymienić się tu za makaron. Ale za to niespieszna atmosfera zawieszona pomiędzy
zabytkami a morzem sprzyjała rozmowom i nadrabianiu zaległości czytelniczych. Wyszło bardzo na plus <3.